Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Juna przyznawała, ze zęby te przetrwają do końca, jeżeli się ich nie wyrwie, jednakże utrzymywała, że gdy będzie miał więcej zębów, to będzie miał i silniejsze serce, wobec czego i sam przetrwa dłużej. Jego upór — twierdziła — był symptomatem całego jego stanu, któremu on się poddawał zamiast go zwalczać.
— I kiedyż to ojciec zamierza odwiedzić człowieka, który leczył Pawła Posta?
Jolyon wyrażał skruchę, mimo to jednak nie zamierzał odwiedzić tego zło wieka. Juna wpadła w gniew i jęła rozpowiadać, że Pondridge — ów lekarz-cudo — twórca — był człowiekiem tak miłym, — że miał tyle trudności w związywaniu końca z końcem i zdobyciu sobie uznania... albowiem taka obojętność i uprzedzenie, jakie w tej chwili okazuje ojciec, nie pozwala mu się wybić. Byłoby to chlubą dla obu, gdyby udało się im z sobą zbliżyć!
— Widzę — rzekł Jolyon — że próbujesz jednym strzałem upolować dwa ptaszki.
— Chciałeś pewnie powiedzieć: uleczyć! — krzyknęła Juna.
— Ależ to zupełnie to samo, moja droga!
Juna zaczęła protestować, mówiąc, że nieładnie to mówić coś, czego się nie stwierdziło. Jolyon pomyślał, że pewnoby drugi raz już nie miał sposobności tego powiedzieć.
— Tatusiu! — zawołała Juna. — Jesteś już beznadziejny.
— To prawda — odrzekł Jolyon — ja jednakże pragnę pozostawać, póki można, w tym beznadziejnym stanie. Nie chcę budzić licha, moje dziecko; narazie ono jeszcze śpi spokojnie.
— Nie da jesz miejsca wiedzy! — zawołała Juna. Nie masz pojęcia, jakim Pondridge jest entuzjastą. On ponad wszystko stawia wiedzę.