Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyruszał na prawdziwą wyprawę przedobiednią, spotykając po drodze nieprzeliczone mnóstwo karawan z niewolnikami, Indjan, korsarzy, lampartów i niedźwiedzi. O tej porze dnia rzadko widywano go inaczej, jak z kordelasem w rękach (wyglądał niby Dick Needham), wśród hucznej palby blaszanych kapiszonów. Niejednego ogrodnika ustrzelił ziarnkiem fasoli ze swej rusznicy. Wiódł życie czynne, pełne mocnych wrażeń.
— Jon staje się okropny — mówił pod dębem ojciec do matki. — Boję się, iż gotów się wykierować na marynarza lub inne ladaco. Czyś zauważyła u niego choćby ślad kultu dla piękna?
— Ani śladu...
— No, niebu niech będą dzięki, że go jeszcze nie ciągnie do kół i maszyn! Wszystko znieść mogę, tylko nie to. Pragnąłbym jednak, żeby trochę więcej interesował się przyrodą.
— On kieruje się wyobraźnią, Jolyonie.
— Tak... w sposób sangwiniczny. Czy okazuje komu miłość?
— Nie... nikomu specjalnie... tylko wszystkim wogóle. Nie narodziło się jeszcze dziecko tak kochające i kochane, jak Jon.
— Bo to twój chłopak, Ireno.
W tejże chwili mały Jon, przyczajony na gałęzi wysoko ponad głowami rodziców, ustrzelił ich oboje dwoma ziarnkami fasoli, jednakże ten urywek dosłyszanej rozmowy utknął, niby niestrawna jakaś gęstwa, w jego małym ptasim żołądeczku. Kochający, kochany, kierujący się fantazją, sangwiniczny!...
Liście obecnie zaczęły również tworzyć gęstwę — i oto nadchodził już dzień Jonowych urodzin, przypadający corocznie na 12 maja, a pamiętny zawsze obiadem złożonym z najulubieńszych frykasów i ciastek, grzybków, makaronów i polewki imbirowej.