Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nogę na nogę i złożywszy głowę na poduszce — oczy miała wpół przymknięte, usta lekko rozchylone. Była w tej chwili niepospolicie piękna.
— O, jesteś już, Fleur! Ojciec zaczął się już niepokoić o ciebie.
— Gdzie ojciec?
— W galerji obrazów. Idź na górę!
— Co zamierzasz ronić jutro, mateczko?
— Jutro? Chcę jechać z ciotką do Londynu.
— Tak się domyślałam. Czy nie kupiłabyś mi skromniutkiej parasolki?
— Jakiego koloru?
— Zielonego. Zdaje się, że wszyscy wracają...
— Tak jest, wszyscy wyjeżdżają; będziesz pocieszała ojca. Pocałujże mnie więc!
Fleur przeszła przez pokój, pochyliła się, odebrała pocałunek w czoło i wyszła, mijając wycisk czyjejś postaci na poduszkach sofy w drugim kącie. Wbiegła na górę po schodach.
Fleur nie była wcale staroświeckiego typu córką, która wymaga, by rodzice uzgadniali swe życie z zasadami w nią wpojonemi. Pragnęła normować tylko życie własne, a nie innych osób; zresztą wszedł tu w grę jakiś niemylny instynkt, mówiący, że jest w tem coś, co może przydać się jej samej. W zmąconej atmosferze domowej serce jej, zaprzątnięte Jonem, mogło mieć bardziej sprzyjające warunki. Mimo wszystko jednak wzdrygała się czegoś, jak kwiat wiatrem wstrząsany. Jeżeli ten człowiek naprawdę pocałował jej matkę, była to — sprawa poważna. Ojciec powinien był o tem wiedzieć. „Demain!“ „Dobrze!“... I ten wyjazd matki do miasta!
Skręciła do swej sypialni i wyjrzała przez okno, ażeby ochłodzić twarz, którą nagle oblał żar jakiś wielki... Jon już musi być na stacji! Czy ojciec wie co o Jonie? Pewno wszystko... niewiele do tego brakowało!