Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Fine, jak powiedziała owa Francuzeczka, skoczywszy na łóżko po ukończeniu pacierza. Czy pani nie błogosławi dnia, który pani dał mamę Francuzkę i takie piękne imię?
— Imię moje mi się podoba, ale dał mi je mój ojciec. Matka chciała mnie nazwać Małgorzatą.
— Nie miałoby to sensu. Czy pani nie zechciałaby nazywać mnie M. M. i nie pozwoliłaby, żebym ją nazywał F. F.? Byłoby to w duchu czasu.
— Nie chcę niczego, póki nie dostanę się do domu.
Mont wyłowił małego raka i odezwał się:
— Ależ on brudny!
— Proszę wiosłować!
— Do usług!
I machnął parę razy wiosłami, przyglądając się jej pełną skruchy namiętnością.
— A czy pani wie?... — wybuchnął naraz, opuszczając wiosła — przybyłem tutaj, by zobaczyć panią, a nie obrazy pani ojca!
Fleur powstała z miejsca.
— Jeżeli pan nie będzie wiosłował, to rzucę się w rzekę i popłynę.
— Naprawdę? W takim razie pójdę za panią.
— Panie Mont, już późno, a ja jestem zmęczona. Proszę natychmiast dowieźć mnie do brzegu!
Gdy wychodziła na pomost w ogrodzie, Mont powstał i ująwszy się oburącz za włosy, jął się w nią wpatrywać.
Fleur uśmiechnęła się.
— Proszę się nie śmiać! — krzyknął niepotamowany Mont. — Wiem, że pani chce powiedzieć: „Precz, włosy przeklęte!“
Fleur obróciła się chyżo, skinęła ręką i zawołała:
— Dowidzenia, panie M. M.!
Poczem wpadła pomiędzy drzewa. Spojrzała na zegarek i na okna domu. Wszystko wydało się jej dziwnie