Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

błądził po mateczniku londyńskim, tęskniąc za ową kobietą — — —pierwszą swą żoną — — matką tego piekielnego chłopca... Ach! Nakoniec już powóz nadjeżdża! Powóz nadjechał. Były w nim pakunki, nie było Fleur.
— Jaśnie panienka idzie piechotą, ścieżką koło rzeki.
Piechotą tyle mil! Soames wytrzeszczył oczy. Twarz stangreta zdradzała lekką ochotę do śmiechu. Z czegóż to on mógł sobie podrwiwać?
Obrócił się wartko, rzucił słowa:
— Dobrze, Sims! — i zawrócił do domu, poczem natychmiast udał się na górę, do galerji obrazów. Miał stąd widok na brzeg rzeki. Stanął, utkwiwszy weń oczy, pomimo że należało czekać co najmniej godzinę, zanimby jej postać tam się pojawiła. Idzie piechotą! A ten uśmiech stangreta!... Ten szczeniak!...
Odwrócił się nagłe od okna. Nie mógł jej szpiegować. Jeżeli chciała coś przed nim ukryć — widocznie tak być musiało; on nie mógł jej szpiegować! Czuł w sercu pustkę, a gorycz z serca napływała mu w same usta. Urywane krzyki Jacka Cardigana, goniącego za piłką, śmiech młodego Monta, zakłóciły ciszę. Soames domyślał się, że właśnie dają łupnia Profondowi. A dziewczyna w „La Vendimia“ stała, podparta wbok ramieniem, a jej senne oczy patrzyły za nim.
— Robiłem dla ciebie wszystko co było w mej mocy — myślał — jeszcze od czasu, gdy nie sięgałaś mi do kolan!... Chyba nie chcesz... nie chcesz... nie chcesz... robić mi przykrości?
Ale kopja Goyi nie odpowiadała, lśniąc przygasającemi właśnie barwami.
— Daremnie w niej szukać prawdziwego życia! — pomyślał Soames. — Ale czemu Fleur nie wraca?