Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bokim instynktem gotowości na przyszłość, który był nicią przewodnią jego istnienia.
— Gdy Fleur przyjedzie... — posłyszał z ust Jacka Cardigana.
Ach! Czemuż ona nie przyjechała? Przeszedł przez salon, minął hall i werandę i stanąwszy na jezdni, począł nadsłuchiwać, czy nie dojdzie go turkot powozu. Wszędzie było cicho, po niedzielnemu; bzy ukwiecone przesycały wonią powietrze. Na niebie było parę białych obłoków, niby pierze kacze, ozłocone poblaskiem słonecznym. Pamięć dnia, w którym urodziła się Fleur, a w którym przechodził agonję oczekiwania, ważąc w rękach życie jej i jej matki, wyraziście zarysowała się w myślach Soamesa. Wówczas ocalił ją, ażeby była kwiatem jego życia... A teraz! Miałaż mu ona przynieść strapienie... ból?... przynieść mu strapienie? Nie podobała mu się taka perspektywa!
Kos jakiś pieśnią wieczorną wmieszał się w jego rozmyślania... wielkie ptaszysko, siedzące hen na czubku akacji. Soames w ostatnich latach wielce zainteresował się ptakami; nieraz chodził z Fleur, by je podpatrywać; jej oczy były przenikliwe jak igiełki: umiała wyśledzić każde gniazdo.
Spostrzegł jej psa, wyżła, wylegującego się w słońcu na jezdni i przywołał go do siebie:
— Hola, stary druhu! I ty na nią czekasz!
Pies podszedł zwolna ze zwieszonym markotnie ogonem. a Soames machinalnie poklepał go po łbie. Ten pies, ów kos pogwizdujący i wonne bzy — wszystko to było dlań cząstką Fleur — — ni mniej, ni więcej.
— Zanadto ją kocham! — myślał. — Zanadto!
Był jak człowiek nieubezpieczony, mający okręty na morzu. Nieubezpieczony już powtórnie... jak w owym czasie, przed wieloma laty, gdy zazdrosny i ogłuchły