Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

każdy, kto ma obraz starego mistrza (patrz indeks), musi go powiesić w publicznej galerji? W tem, zdaje się, coś jest.
— Czy pozwoli pan na herbatę? — zapytał Soames. Ucho młodzieńca jakgdyby obwisło w małżowinie.
— Nie głupi człowiek — pomyślał Soames, wyprowadzając go za schody.
Goya, ze swą satyryczną, niepospolitą precyzją, oryginalnością „linji“ oraz śmiałością światłocienia, zdołałby zadziwiająco odtworzyć tę grupę, która się zgromadziła wokół herbaty, zastawionej przy kominku na dole. On tylko może, jeden z pośród wszystkich malarzy, oddałby należytą sprawiedliwość promieniom słońca, przesączającym się poprzez zasłonę pnączy, żółtawemu połyskowi mosiądzu, starym rzniętym szklankom, cienkim płatkom cytryny w blado-bursztynowej herbacie — — Pędzel Goyi oddałby, co należy, i Anetce, która, ubrana w czarną, koronkową suknię, miała w swej piękności coś z rodowitej Hiszpanki, choć brakło jej uduchowienia, cechującego ten typ tak rzadki. Nikt tak, jak Goya, nie uchwyciłby sędziwej, wygorsetowanej tężyzny Winifredy; on też nadałby właściwy wyraz i Soamesowi, nacechowanemu szpakowatą, płaskolicą dostojnością — — i pełnemu żywości Michałowi Montowi o wytrzeszczonych oczach i uszach — — i Imogenie, posępnej, przesłodzonej w spojrzeniu, o minie nieco zarozumiałej — — i Prosperowi Profondowi, od którego jakby oczekiwało się zapytania:
— No, panie Goya, i na cóż to malować tę małą gromadkę? — — a wreszcie Jackowi Gardiganowi, z jego błyszczącem, uporczywem spojrzeniem i wyparzonym w słońcu temperamentem sangwinicznym, zdradzającym kierowniczą zasadę:
— Jestem Anglikiem i żyję jak każę przyzwoitość.