Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— zauważył. — Podobnież Francuzi i moi rodacy. Wszyscy są strasznie zabawni!
— Nie rozumiem pana! — odrzekł Soames sztywnie.
— To zupełnie jak z kapeluszami — rzekł zagadkowo Monsieur Profond; — małe łub wielkie, zadarte wgórę lub nadół... zależnie od mody. Strasznie to zabawne! I uśmiechając się, wypłynął z galerji, błękitny i solidny, jak dymek jego wyśmienitego cygara.
Soames wziąwszy czek, czuł, że zasadnicza wartość tej własności podana została jakby w wątpliwość.
— To kosmopolita! — myślał, przyglądając się Profondowi, który wraz z Anetką wynurzył się z werandy i szedł wolnym krokiem przez łąkę w stronę rzeki. Doprawdy nie mógł dociec, co też jego żona upatrzyła sobie w tym „ananasie“ — chyba to, że umiał mówić jej językiem; i przez głowę Soamesa przemknęła się — jakby powiedział Monsieur Profond — „mała wątpliwość“, czy Anetka nie jest aby trochę za uprzejma, wybierając się na spacer z takim „kosmopolitą“. Nawet w tej odległości mógł dostrzec błękitne kłębuszki dymu, wznoszące się z cygara Profondowego i rozwijające się w spokojnem świetle słonecznem, oraz jego giemzowe buciki i szary kapelusz... No, no! goguś był z tego Monsieur’a!... Spostrzegł też, że żona szybko odwróciła głowę, osadzoną tak strzeliście na ponętnej szyi i barkach. Ten zwrot jej szyi zawsze wydawał mu się trochę zanadto popisowy; było w nim nieco podświadomego pozowania na „królową otoczenia“.
Przyglądał się im, jak szli ścieżką w dolnej części ogrodu; tam przyłączył się do nich młody mężczyzna w flanelowem ubraniu — niewątpliwie jakiś niedzielny spacerowicz z górnego biegu rzeki. Powróciwszy do swego Goyi, Soames zapatrzył się w sobowtóra Fleur, trapiąc się jednocześnie nowinami, przyniesionemi przez Winifredę, gdy naraz posłyszał głos swej żony: