Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale z nas gapy! — zawołała Fleur, zrywając się z miejsca — spóźnimy się strasznie... i tak głupio będziemy wyglądali... i zbudzimy ich czujność. Słuchaj-no, Jonie! Wyszliśmy tylko, by mieć apetyt na śniadanie, i zgubiliśmy drogę. Rozumiesz?
— Tak jest! — odrzekł Jon.
— Mówię to całkiem poważnie... Gotowi nam utrudnić wyjście. Czy umiesz dobrze blagować?
— Zdaje się, że niebardzo; jednakże mogę spróbować.
Fleur zmarszczyła się.
— Wiesz co? — powiedziała. — Mam wrażenie, że oni nas nie uważają za przyjaciół.
— A czemu nie?
— Powiedziałam ci, dlaczego.
— Przecież to niedorzeczne!
— Tak, ale ty nie znasz mego ojca.
— Przypuszczam, że musi cię ogromnie kochać.
— No tak, widzisz, jestem jedynaczką. Także i ty jesteś jedynakiem... u swojej matki. Czy to nie uciążliwość? Tyle się po człowieku spodziewają... a gdy przestaną się spodziewać, to już jakby było po nim.
— Tak — mruknął Jon — życie jest potwornie krótkie. Człek chciałby żyć wiecznie i wiedzieć wszystko.
— I kochać każdego?
— Nie! — zawołał Jon — chcę kochać tylko raz... ciebie.
— Doprawdy! Bierzesz się ostro do rzeczy! Ach! patrz! To kamieniołom; już mamy niedługą drogę. Lećmy co sił!
Jon pobiegł za nią, myśląc z lękiem, czy jej przypadkiem nie uraził.
Kamieniołom pełen był słońca i pobrzęku pszczół. Fleur odrzuciła włosy na tył głowy.
— No dobrze — ozwała się — na wszelki wypadek możesz mnie raz pocałować!