Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do powiedzenia, jednakże nie mówili nic, tylko szli i szli pod śpiew skowronków, w tak niewczesną, choć wczesną, porę poranną przed śniadaniem. Samo wykradzenie się z domu było drobnostką, ale z chwilą osiągnięcia pełnej swobody rozwiał się urok konspiracji, a jego poczucie ustąpiło miejsca nagłemu sposępnienia.
— Popełniliśmy szkaradny błąd — ozwała się Fleur, gdy już przeszli pół mili. — Jestem głodna.
Jon wydobył tabliczkę czekolady. Podzielili się nią i rozwiązały się im języki. Rozmawiali o swych domach rodzinnych i dawniejszym trybie życia, który tutaj — na tej samotnej wyżni — wydawał się jakąś czarującą nierzeczywistością. Z całej przeszłości Jona jedna tylko rzecz ocaliła swój byt rzeczywisty — jego matka; z całej przeszłości Fleur — tylko jej ojciec. Ale o tych właśnie dwóch postaciach — co jakby jawiły się wdali, z karcącym wyrazem na twarzy — mówili nader mało.
Łęg zniżał się i znów się podnosił w stronę Chanctonbury Ring. Widać było migocący skrawek dalekiego morza. W powietrzu ważył się krogulec, oblany blaskiem słonecznym, tak iż krwią nasycona brunatność jego skrzydeł jarzyła się niemal czerwono. Jon miał pasję do ptaków. Lubił siedzieć cichuteńko, by móc im się przyglądać; obdarzony wzrokiem bystrym oraz niemniej bystrą pamięcią do wszystkiego, co go interesowało, umiał też dość zaciekawiające mówić o ptakach. Lecz w Chantonbury Ring nie było ich wcale — ta wielka świątynia wybrzeża była pozbawiona życia i niemal skostniała o tej wczesnej godzinie. Z całą więc ochotą wyszli znów na słońce z drugiej strony zbocza. Teraz przyszła kolej na Fleur. Zaczęła mówić o psach i o tem, jak postępują z niemi ludzie. Przecież to rzecz straszna trzymać je na łańcuchach! Z chęcią wychłostałaby ludzi, którzy to czynili!... Jon był zdumiony, znalazłszy w niej tyle humanitaryzmu. Doszedł, że znała jakiegoś psa,