Strona:John Galsworthy - Przebudzenie.pdf/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I ujrzał Belgijczyka, którego spotkał u siostry swojej, Imogeny.
— Prosper Profond... spotkałem się z panem wtedy przy śniadaniu — wyjaśnił mu ów głos.
— Jak się pan miewa? — mruknął Val.
— Doskonale — odparł pan Profond, zdobiąc swe lica niemożliwie rozlazłym uśmiechem. „Dobrodusznym djabłem“ nazwała go Holly. Istotnie, z tą ciemną, ostro przyciętą brodą wyglądał potrosze na djabła — jednakże nieco ospałego, jowialnego, o pięknych, nadspodziewanie roztropnych oczach.
— Jeden pan chce się z panem zaznajomić... pański kuzyn... pan Jerzy Forsyte.
Val ujrzał jakąś ogromną postać oraz starannie wygoloną, byczą twarz, nieco zasępioną, jednakże w głębi szarych, szerokich oczu kryjącą błyski sardonicznego humoru. Twarz tę, jak przez mgłę, przypominał sobie z dawnych czasów, kiedy wraz z ojcem stołował się w Iseeum Club.
— Nieraz z pańskim ojcem uczęszczałem na wyścigi — mówił Jerzy. — I cóż z pańską stadniną? Nie miałby pan ochoty kupić jednej z mych szkapek?
Val uśmiechnął się, chcąc zataić nagłą myśl, że hołota przestała zajmować się hodowlą. Tutaj nie wierzono niczemu, nawet koniom. Jerzy Forsyte, Prosper Profond! Sam djabeł nie rozczarowałby się bardziej, jak ci dwaj oto.
— Nie wiedziałem, że pan interesuje się wyścigami! — rzekł do Profonda.
— — Bo też się nie interesuję. Ani mi to w głowie. Jeżdżę sobie jachtem. Ale i jachty nic mnie nie obchodzą — natomiast lubię spotykać się z przyjaciółmi. Mam tu śniadanko, panie Val Dartie, takie sobie małe śniadanko, gdyby sobie pan życzył... niewiele tego... tak troszkę tylko... w moim powozie.