Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/45

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stary Jolyon wyjął cygaro z pod białych wąsów, powalanych kawą na brzegach i spojrzał na drobną postać dziewczątka, które tak głęboko wrosło mu w serce. Znał się trochę lepiej niż ona na takiem „wypływaniu pełną parą“. Ale mała, objąwszy rękami jego kolana, ocierała się o niego podbródkiem, pomrukując, jak głaskany kot. Dziadek, strząsnąwszy popiół ze swojego cygara, wybuchnął w nerwowem podnieceniu:
— Wszystkieście jednakowe! Musicie mieć to, na co wam przyszła w tej chwili chętka. Inaczej nie uspokoicie się! Ha, jeżeli chcesz koniecznie unieszczęśliwić się, rób jak chcesz. Ja umywam ręce od wszystkiego! Umył zatem ręce od wszystkiego, stawiając jedyny tylko warunek, że nie pobiorą się, dopóki Bosinney nie będzie zarabiał co najmniej czterystu funtów rocznie.
— Nie będę mógł dać wam zbyt wiele — rzekł, ale Juna nie po raz pierwszy słyszała z jego ust te słowa. — Może ten twój — jakże mu tam na imię? — pomyśli o dostarczeniu ci kakao.
Prawie że nie widywał Juny od czasu, jak rozpoczęła się ta historja. Fatalna sprawa! Ani mu się śni dawać małej dużo pieniędzy, ażeby umożliwić chłopcu, o którym nie wie nic bliższego, pędzenie wygodnego życia w próżniactwie. Widywał już takie rzeczy; nie prowadzą nigdy do niczego dobrego. Co najgorsze jednak, nie ma nadziei przełamania jej decyzji; dziewczyna uparta jak kozioł, zawsze taką była, od maleństwa. Nie ustąpi jednak, dopóki nie przekona się, że młody Bosinney zarabia sam dostatecznie na życie. Że Juna niejedną będzie miała do przełknięcia gorzką pigułkę z tym narwańcem, to jasne jak słońce; chłopak tak się zna na zarabianiu pieniędzy, jak koza na pieprzu. A co się tyczy tych jego starych ciotek w Walji, do których dziewczynie tak było spieszno, można sobie wyobrazić, jakie to muszą być straszydła na wróble!