Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/449

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nie, nie miejsce tu dla mnie. Lepiej zrobię, jak odejdę ztąd. Przyjdziesz do mnie, jak tylko będziesz mógł, Jo.
I odszedł z głową pochyloną.
Teraz zkolei Jolyon-syn objął straż przy zmarłym, dokoła trupa którego zdało mu się, iż widzi wszystkich Forsytów powalonych na ziemię bez tchu. Cios ugodził zbyt nagle i gwałtownie.
Moce, leżące u podstawy każdej tragedji — niezwyciężone moce, rozbieżnemi drogami zdążające do szyderczych swoich celów, skrzyżowały się i stopiły z gwałtownością pioruna, porażając ofiarę i powalając na ziemię wszystkich tych, co stali dokoła.
Tak przynajmniej wydało się młodemu Jolyonowi, który widział ich w wyobraźni, powalonych dokoła trupa Bosinney’a.
Usiłując otrząsnąć się z tych myśli, zwrócił się do inspektora z prośbą o poinformowanie go, co się właściwie stało, a ten, jako człowiek, któremu nie codzień trafia się podobna gratka, wyłuszczył mu detalicznie wszystkie znane sobie fakty.
— Nie wszystko tu jednak — rzekł — takie jest proste jak się wydaje, proszę pana. Nie przypuszczam, ażeby to miało być samobójstwo, ani też zwykły wypadek. Raczej sądziłbym, że biedak ciężko był zgnębiony, zatopiony w myślach, i nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dokoła niego dzieje. Może pan byłby w stanie wyjaśnić mi znaczenie tego oto.
Wydostał z kieszeni mały pakiecik i położył go na stole. Ostrożnie rozwiązawszy paczuszkę, wyjął z niej damską chusteczkę, złożoną i przepiętą szpilką z matowego weneckiego złota. Kamień, oprawny w nie, wyleciał, pozostawiając puste po sobie miejsce. Młody Jolyon poczuł zalatujący z fałd chusteczki zapach zeschłych fijołków.