Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tutaj trupiarnia, proszę panów — objaśnił inspektor. — Nie mają się panowie co śpieszyć. W pustym, o bielonych ścianach pokoju, w którym szeroka plama słoneczna słała się na wolnej od kurzu podłodze, leżało, okryte prześcieradłem, ciało. Wielką swoją, pewną dłonią ujął inspektor róg płótna i odchylił je. Szklane źrenice rozwarte były na nich ślepo z twarzy trupa i wszyscy trzej Forsytowie wpatrzyli się w wyzywającą, niemą tę twarz. W duszy każdego z nich tajone wzruszenia, obawy i współczucia do jakich zdolna była własna ich natura, przypływały i odpływały falą, podobną do przypływających i odpływających fal życia, od którego białe ściany trupiarni nazawsze już odcięły Bosinney’a. I w każdym z nich jego własna odrębna jaźń, zasadnicza, u każdego swoista sprężyna, powodująca poszczególne nastroje, nieodmiennie różne od nastrojów każdej innej istoty ludzkiej, w specyficzny, sobie właściwy sposób układała kierunek jego myśli. Daleki od wszystkich pozostałych, a mimo to niedocieczenie im bliski, stał tak każdy, sam jeden wobec śmierci, milczący, skupiony, z opuszczonemi powiekami.
Inspektor przerwał niemą ciszę rzuceniem łagodnego pytania:
— Czy panowie poznają trupa?
Stary Jolyon podniósł głowę i skinął nią potakująco. Spojrzał na stojącego naprzeciwko niego brata, na jego wysoką, szczupłą postać, pochyloną w zamyśleniu nad zmarłym, na jego brunatno-czerwoną twarz z naprężonemi, szaremi źrenicami oczu i na pobladłego, stojącego wciąż przy ojcu Soamesa. W obliczu białej, nieskończonej jak wieczność, śmierci rozwiały się, jak smugi dymu, wszystkie nieprzyjazne jego dla tych obu uczucia. Skąd śmierć przychodzi i jakiemi drogami...? Nagły przewrót wszystkiego, co było przedtem; ślepe pchnięcie na ścieżkę, wiodącą niewiadomo dokąd. Nie-