Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/442

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a przekona się, ile dostanie. Niema to być dom dla przeciętnego człowieka, słyszę.
James, który był w gruncie rzeczy tego samego zdadnia, odpowiedział:
— To pańska siedziba. Soames jest w tej chwili u mnie. Może chciałbyś widzieć się z nim?
— Nie, nie posunąłem się jeszcze tak daleko; prawdopodobnie też nie dojdzie do niczego, jak widzę, skoro bierzecie rzecz w ten sposób.
James był nieco spłoszony; ilekroć miał do czynienia z ustalonemi cyframi tranzakcji handlowej, pewien był swego, miał bomem wówczas przed sobą fakty, a nie ludzi; wstępne wszelako układy, jak te w danym momencie, wyprowadzały go z równowagi — nigdy nie wiedział, jak daleko może się posunąć.
— Zresztą — wzruszył ramionami — ja sam nie wiem nic o tem. Soames nic mi o tem nie mówi; myślę, że skłonny byłby do tego — to kwestja ceny.
— O, niech mu się nie zdaje, że robi mi tem łaskę! — warknął stary Jolyon, wkładając gniewnym ruchem kapelusz.
Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł Soames.
— Przyszedł tu ktoś z policji do stryja Jolyona — rzekł z cieniem uśmiechu.
Stary Jolyon spojrzał na niego gniewnie.
— Ktoś z policji?! — obruszył się James. — Nie mam nic wspólnego z policją. Ale może tobie wiadomo coś o tem? — dodał, spoglądając podejrzliwie na starszego brata — sądzę, że powinieneś zobaczyć się z tym panem.
W hallu stał inspektor policji, rozglądający się tępem spojrzeniem wyblakłych, niebieskich, nakrytych ciężkiemi powiekami oczu po wytwornem staro-angielskiem umeblowaniu, które Jamesowi udało się zdobyć na słynnych licytacjach Mavrojano na Portland-Sguare.