Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/405

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wane mu pytania odpowiadał przyciszonym zlekka, ale wyraźnym głosem. Zeznanie jego pod krzyżowym ogniem pytań tchnęło uporczywą lakonicznością.
— Czy nie użył wyrażenia „wolna ręka?“
— Nie.
— Jakto?! Jakto?!
Wyrażenie, jakiego użył, brzmiało: „wolna ręka na warunkach niniejszej korespondencji“.
— Czy uważa wyrażenie to za poprawne językowo?
— Tak!
— Co oznacza ono podług świadka?
— To, co w nim powiedziano!
— Czy zgodzi się świadek przyznać, że zachodzi w niem pewna rozbieżność wyrażeń?
— Tak.
— Czy świadek jest Irlandczykiem?
— Nie.
— Czy świadek ukończył wyższe studja?
— Tak!
— A jednak upiera się przy swojem twierdzeniu?
— Tak!
Przez cały czas krzyżowego ognia wszystkich tych pytań, kręcących się niezmiennie dokoła ciekawego „punktu spornego“ siedział James z dłonią zwiniętą w trąbkę przy uchu i oczami utkwionemi w twarzy syna.
Dumny był z niego! Czuł dobrze, że w podobnych okolicznościach on sam nie potrafiłby ustrzec się pokusy większego rozwodzenia się w swoich odpowiedziach, a jednak instynkt mówił mu, że lakonizm był tu jak najbardziej wskazany. Westchnął też z ulgą, kiedy nareszcie Soames, zlekka odwrócony, niezmieniwszy ani na jotę wyrazu twarzy, opuścił ławę świadków.
Kiedy przyszła kolej przemówienia na obrońcę Bosinney’a, podwoił James natężenie uwagi, starannie zarazem przeszukując wzrokiem wszystkie zakątki sali,