Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oczekiwania i skąpe chwile nawpół publicznego spotkania; nie obce mu były udręki zawodów, torturujące nieuświęconego najwyższą sankcją kochanka.
Wystarczył wszelako pobieżny rzut oka na twarze tych dwojga, ażeby zrozumieć, że nie idzie tutaj o jedną z owych sezonowych, przelotnych miłostek, służących za chwilową rozrywkę tysiącom ludzi po miastach; o żadną z owych nagłych żądz, budzących się z szaloną namiętnością i gasnących, po zadowoleniu błyskawiczne zbudzonych apetytów, po upływie kilku tygodni. To była prawdziwa miłość! Taka sama, jaka objęła w swoje władanie jego samego! Miłość, której drogi nie dają się zupełnie przewidzieć!
Bosinney prosił ją o coś, a ona, taka cicha, taka łagodna, a mimo to niezachwiana w swojej bierności, siedziała, utkwiwszy oczy w trawie.
Czy jest on tym człowiekiem, umiejącym porwać ją za sobą, tę łagodną, bierną istotę, która nie będzie zdolna uczynić nigdy kroku jednego dla samej siebie? Istotę, która oddała mu się bez zastrzeżeń i która umrzeć bodaj gotowa dla niego, ale która nie zdobędzie się nigdy na siłę dokonania ucieczki wraz z nim?
Zdawało się młodemu Jolyonowi, że nieomal słyszy ją mówiącą:
— Ależ, ukochany, to byłoby ruiną dla ciebie! Bowiem na samym sobie doświadczył on w całej pełni udręki strachu, toczącego serce kobiety, która czuje, że zaciąży kamieniem na życiu ukochanego mężczyzny.
Przestał już na nich spozierać chyłkiem, ale cichy, pośpieszny szmer ich szeptów łączył się w uszach jego z jękliwym śpiewem ptaka, który próbował, zdało się, przypominać sobie swój śpiew wiosenny.
Co w tem było?... Radość — tragedja?... Jedno czy drugie?...