Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przy jego wygłodzeniu wszelako namiętne szepty wśród ciszy, majaczące niewyraźnie postacie wpośród ciemności oddziaływały na niego nakształt podniecającego trunku. Zeszedł ze ścieżki wzdłuż brzegu wody i, przekradając się pod drzewami, wkroczył w cień zarośli, gdzie gałęzie drzew kasztanowych spuszczały nisko wielkie swoje liście, tworząc czarniejszą jeszcze kryjówkę. Z ukrycia tego, krążąc pomiędzy szeregami siedzących, bacznie przyglądał się usadowionym na zbliżonych tuż do siebie krzesłach i opartym o pnie drzewne, parom zakochanych, splecionych w czułym uścisku i wzdrygających się niespokojnie na odgłos jego kroków.
Stanąwszy na wzniesieniu, z którego objąć można było okiem całą serpentynę, zatrzymał się, przyczem wzrok jego padł na siedzącą w pełni światła latarni, odrzynającą się czarną sylwetką na srebrzystem tle wody, nieporuszoną prawie parę — kobieta ukryła twarz na piersi mężczyzny i oboje pospołu stopili się w jedną nierozerwalną całość w jeden, jakgdyby wykuty z czarnego marmuru, symbol niepomnej wszystkiego dokoła, zaklętej w nieprzerwane milczenie, namiętności.
Rażony tym widokiem w samo serce, zaszył się Soames głębiej jeszcze w nieprzejrzany cień drzew.
Kto wie, kogo w tej chwili wypatrywały jego oczy, na myśl o kim kurczyło się bólem jego serce? Czyżby promyk światła, rozpraszający ciemności, miał być dla niego kęsem chleba, ratującym przed głodową śmiercią? Kto wie, kogo, czy co, spodziewał się tutaj znaleźć — bezosobowe poznanie głębin ludzkiego serca — kres osobistej swojej, skrycie drążącej, podziemnej tragedji? — Kto wie bowiem, czy każda z tych kryjących się w cieniu, nieznanych, bezimiennych parek nie mogła być nim i nią?
Niemożliwe jednak, aby tego właśnie miał szukać. — Czy podobna wyobrazić sobie, aby żona Soamesa For-