Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/326

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wreszcie, już prawie w połowie drogi zdobył się na odwagę:
— Soames bardzo cię kocha; nie pozwala na żadne krytykowanie twojej osoby. Dlaczego nie okazujesz mu więcej przychylności?
Rumieniec oblał twarz Ireny, która odpowiedziała cichym głosem:
— Nie mogę okazywać tego, czego nie czuję.
James spojrzał na nią żywo. Czuł, że w tej chwili, mając ją we własnym swoim powozie wioząc ją własnemi końmi z własną swoją służbą na koźle, jest panem sytuacji. Irena nie może ani dać mu odprawy, ani też nie zechce urządzić mu sceny publicznie.
— Nie rozumiem doprawdy, czego od niego chcesz — rzekł. — Jest takim dobrym mężem.
Odpowiedź, jaką dała Irena, wypowiedziana była cicho, niedosłyszalnie nieomal, w każdym razie rozwiała się wpośród tętentu i stuku kopyt końskich i kół. Zrozumiał jedynie słowa:
— Ojciec nie jest jego żoną!
— A cóż to ma do tego? Daje ci przecież wszystko, czego może ci być potrzeba. Myśli tylko o tem, czem ci dogodzić, gotów zawsze prowadzić cię, dokąd tylko chcesz; wybudował nawet teraz specjalnie dla ciebie dom na wsi. Nie wniosłaś mu przecież nic.
— Nie.
I znów James bystro przyjrzał się synowej, nie mógł jednak wyczytać nic z jej twarzy. Zdawało mu się, że jest bliska płaczu, a jednak...
— Zdaje mi się — dodał pośpiesznie — że staraliśmy się wszyscy być dobrzy dla ciebie.
Wargi Ireny drgnęły; James zauważył z przykrością łzę, która wyśliznęła się jej z pod powieki i ściekała zwolna po policzku. Poczuł, że jego samego ściska coś za gardło.