Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/306

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mi utkwionemi w ziemię, jak wyżeł tropiący ślad zwierzyny. Spostrzegłszy Soamesa i Irenę, stanął nagle jak wkopany i zdjął kapelusz.
Uśmiech nie zgasł na twarzy Soamesa, który również uchylił kapelusza.
Bosinney zbliżył się do nich z dziwnym wyrazem znużenia na twarzy, jakgdyby po dokonaniu wyczerpujących ćwiczeń. Pot wystąpił kroplami na jego czoło, a uśmiech Soamesa zdawał się mówić:
— Niełatwo ci przyszło, kochanku!... Cóż to pan robi w Parku? — zwrócił się do Bosinney’a. — Pewni byliśmy, że pogardza pan podobnie płochemi przyjemnościami.
Bosinney zdawał się nie słyszeć skierowanego do niego zapytania, zwrócił się bowiem bezpośrednio do Ireny:
— Byłem u państwa; miałem nadzieję, że zastanę panią.
Ktoś dotknął ramienia Soamesa i przemówił do niego; podczas wymiany zwykłych uprzejmości z jegomościem, stojącym poza jego plecami, nie dosłyszał Soames odpowiedzi Ireny.
— Wracamy właśnie — zdecydował się nagle. — Chodź pan do nas — zwrócił się do Bosinney’a. — Zje pan z nami obiad.
Zaproszenie to wypowiedział tonem szczególnie wyzywającym i szczególniej jeszcze żałosnym. Jego wzrok i ton zdawały się mówić:
— Nie wyprowadzisz mnie, bratku, w pole, a mimo to, widzisz, ufam ci — nie boję się ciebie!
Wrócili we troje na Montpellier Square, Irena pomiędzy obydwoma mężczyznami. W przejściu przez bardziej natłoczone ulice szedł Soames na przedzie. Nie słuchał ich rozmowy; niezrozumiała decyzja ufności, jaką powziął, zdawała się kierować utajonemi pobudkami