Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mogłem już nic poradzić. Soamesowi tak pilno było do ślubu, że aż wychudł przez czas starania się o nią.
Odstawiając ostrożnie filiżankę na wieko fortepianu, rzucił okiem na grupę przy drzwiach.
— Dobrze się jednak stało, że jest tak jak jest.
Ciotka Anna nie zażądała bliższego wyjaśnienia dziwnego tego zdania. Wiedziała, co przez to rozumie. Irena, nie mając pieniędzy, nie odważy się na niedorzeczność popełnienia czegoś niewłaściwego, przebąkiwano bowiem — tak, szeptano sobie na ucho — że Irena zażądać miała jakoby oddzielnego pokoju. Oczywiście jednak Soames nie...
James przerwał jej domysły...
— Gdzie podziewa się Tymoteusz? — zapytał. — Czy nie przyjechał z wami?
Zaciśnięte wargi Anny rozchylił zarys tkliwego uśmiechu.
— Nie, uważał za nierozsądne narażać się przy panującym dyfterycie. Taki jest skłonny do chwytania zarazków.
— O, tak, ten umie dbać o swoje zdrowie — rzucił James. — Ja nie mógłbym pozwolić sobie na takie chuchanie na siebie.
Trudno byłoby orzec, co było nutą górującą w tej uwadze — podziw, zazdrość, czy pogarda.
Tymoteusz w istocie zrzadka tylko bywał widzialny. Najmłodszy z rodzeństwa, wydawca z zawodu, już przed kilku laty, kiedy interesy wydawnicze były napozór w pełni rozkwitu, przewidując stagnację, która nie nastąpiła wprawdzie jeszcze, ale która, zdaniem wszystkich, musiała nastąpić, sprzedał swój udział w firmie, produkującej głównie książki treści religijnej i ulokokował pokaźny, osiągnięty z tej sprzedaży, kapitał w dających trzy procent papierach państwowych. Krokiem