Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Błysk złośliwości rozjaśnił na moment ponury wyraz oczu starego Jolyona. Szczególna kobieta, ta Jula! Niema chyba drugiej, która taki miałaby talent wyskakiwania zawsze z niewłaściwą rzeczą!
— Źle! — odparł. — Pobyt w mieście nie idzie jej na zdrowie; zawielu ludzi ma dokoła, zawiele pustej paplaniny.
Podkreślił te słowa i znów spojrzał Jamesowi prosto w twarz.
Nikt nie zabrał głosu.
Wszystkich ogarnęło uczucie, jakoby nazbyt niebezpiecznem było przedsięwzięciem zrobić krok w jakimkolwiek kierunku, albo zaryzykować byle uwagę. Coś jakgdyby świadomość groźnego fatum, budząca się w duszy widza na przedstawieniu greckiej tragedji, zawisło nad tym miękko wysłanym pokojem, zapełnionym siwowłosymi, opiętymi w nieskazitelne surduty starcami i modnie ustrojonemi kobietami, w których żyłach płynęła jedna i ta sama krew, których łączyło nieuchwytne podobieństwo.
Trudno nawet powiedzieć, aby zdawali sobie sprawę z owego, zawisłego nad ich głowami fatum — nawiedzenie przez fatalne, złe takie duchy odczuwa się co najwyżej podświadomie.
Wreszcie Swithin podniósł się pierwszy. Nie mógł pozostać biernym pod wrażeniem podobnego uczucia — nie należy do tych, którzy pozwolą komukolwiek przewodzić nad sobą! Przedostając się przesadnie dostojnemi manewrami poprzez zajęte fotele, ściskał dłoń każdego zosobna.
— Powiedz ode mnie Tymowi, że zanadto się pieści! — rzekł, poczem, zwracając się do Franki, którą uważał za „osobę elegancką“, dodał:
— Urządzimy wspólnie przejażdżkę którego dnia.