Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Swithin nie widział powodu do śmiechu; nie znosił ludzi śmiejących się z rzeczy, w których on sam nie mógł dopatrzeć się dowcipu. Niecierpiał wogóle Eufemji, o której mówił zawsze, jako o „córce Mikołaja — jak ona się nazywa — ta blada?“ — Omal że nie został jej ojcem chrzestnym — byłby w istocie stał się nim, gdyby nie przeciwstawił się energicznie jej cudzoziemskiemu imieniu. — Nie znosił roli chrzestnego ojca.
Otóż Swithin przeciął tę rozmowę z wielką godnością, zwracając się do Franki z uwagą:
— Piękny dzisiaj dzień... hm... o tej porze roku.
Ale Eufemja, której dobrze było wiadomo, że stryj Swithin odmówił zaszczytu trzymania jej do chrztu, odwróciła się do ciotki Hester i zaczęła opowiadać jej o spotkaniu kochanej Irki — pani Soamesowej — w Handlowo-kościelnych Składach.
— A Soames był z nią także? — zapytała ciotka Hester, której pani Smallowa nie miała jeszcze okazji opowiedzieć o tym incydencie.
— Soames z nią?!... Oczywiście, że nie!
— Jakto?! Była więc sama w Londynie?
O, nie! Była w towarzystwie pana Bosinney’a. Była prześlicznie ubrana.
Swithin, usłyszawszy imię Ireny, surowo spojrzał na Eufemję, która, przyznać to należy, nie wyglądała nigdy dobrze w strojnych tualetach, niezależnie od tego, że jej się to nie udawało i w innych okazjach.
— Ubrana była jak elegancka dama; nie wątpię — rzekł. — Milo jest spojrzeć na nią.
W tej samej chwili oznajmiono przybycie Jamesa i jego córek. Dartie, któremu zaschło w gardle, czuł, że nie wytrzyma bez przepłukania go sobie, zmyślił tedy zamówioną godzinę u dentysty, wskutek czego wysiadł z familijnego powozu przy Marmurowym Łuku, gdzie