Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Stary Jolyon spojrzał na niego podejrzliwie.
— Nie wiem — rzekł — tak mówią.
— W takim razie musi tak prawdopodobnie być — rzucił niespodzianie Jolyon-syn. — Przypuszczam też, że powiedziano ci, kto ona?
— Tak. Żona Soamesa.
Jolyon-syn nie odpowiedział zwykłem swojem gwizdnięciem. Warunki własnego jego życia uniemożliwiły mu gwizdanie na takie rzeczy, spojrzał więc tylko na ojca i slaby cień uśmiechu ożywił jego twarz.
Jeżeli nawet stary Jolyon spostrzegł ten uśmiech, nie zrobił synowi żadnej z jego powodu uwagi.
— Ona i Juna były przyjaciółkami od serca! — mruknął tylko.
— Biedna mała Juna! — szepnął Jolyon-syn miękko. Myśląc o swojej córce, widział ją zawsze trzyletniem maleństwem.
Stary Jolyon sprężył się nagle.
— Nie wierzę w całe te gadaniny! Babskie plotki i nic więcej! Sprowadź mi dorożkę, Jo; śmiertelnie jestem zmęczony.
Stanęli na rogu w oczekiwaniu przejazdu wolnej dorożki, ale powóz po powozie przemykał przed nimi, uwożąc wszelkiego gatunku Forsytów z Zoologicznego Ogrodu do ich domów. Uprzęże, liberje, lśniąca sierść końska jaśniały i połyskiwały w promieniach majowego słońca i każdy pojazd, lando, kareta, otwarty powóz czy wolant zdawał się unosić dumnie z ponad kół.

„Ja, i moje konie, i służba moja też,
I cały ten zaprząg kosztują mnie moc,
Warta rama obrazu, trzeba przyznać mi to!
Patrz na pana i panią, jak rozparci
W nim są!... Tak wyglądać należy, tak
Zdobywa się świat!...“