Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jakto?... Przyjechała sama?
— O, nie!
— W takim razie kto ją przywiózł?
— Nie wiem doprawdy, czy mam prawo wyjawić to panu.
Odpowiedź ta wydała się zupełnie niezrozumiałą dla Jamesa, który wiedział, że przywiózł ją Swithin.
— Jakto? — wybąknął — wie pan, że... — zaczął, urwał jednak nagle, czując, że wkracza na śliski dla siebie grunt.
— Ha, jeśli pan uważa — dodał po chwili — że nie powinien pan zdradzać, z kim przyjechała, musi pan widocznie mieć swoje powody. Nikt zresztą nic mi nie mówił.
Ku zdziwieniu jego wszelako zadał mu Bosinney pytanie:
— Ale, ale, nie mógłby mi pan powiedzieć, czy wielu jeszcze członków pańskiej rodziny wybiera się tutaj? Chciałbym być na miejscu podczas ich odwiedzin.
— Czy wielu jeszcze członków? — powtórzył James oszołomiony. — A któż więcej mógłby przyjechać? Nie wiem o nikim takim. Żegnam pana.
Nie odrywając oczu od ziemi, w którą były utkwione, wyciągnął rękę, dotknął nią dłoni Bosinney’a i wziąwszy swój parasol, trzymany jak zawsze tuż ponad jedwabiem pokrycia, odszedł przez taras, tak samo jak przyszedł.
Zanim skręcił za węglem, odwrócił się i ujrzał Bosinney’a, który śledził go wzrokiem, „przekradającego się chyłkiem pod murem, jak wielkie kocisko“ — pomyślał. Nie odpowiedział też ukłonem na podniesienie kapelusza przez młodego architekta.
Wydostawszy się na drogę, skąd nie mógł już być widzialny, bardziej jeszcze zwolnił kroku. Bardzo powoli, niżej jeszcze przygarbiony ku ziemi, aniżeli kiedy szedł