Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

że czuł się bezbronnym wobec biegu wypadków, opanowały jego umysł.
— Czy ten smyk zamierza rzucić ją? — Podrywało go, żeby pójść do niego i powiedzieć mu:
— Cóż to, mój panie?! Zamierzasz rzucić moją wnuczkę?...
Czy mógł jednak to uczynić? Mimo że pozytywnie wiedział bardzo mało, właściwie nic, pewien był, wiedziony nieomylną przenikliwością, że knuje się tu coś niedobrego. Nie podobało mu się ciągłe sterczenie Bosinney’a na Montpellier Square.
— Może i ten chłopak nie jest łajdakiem — myślał — twarz ma jakąś poczciwą, dziwny to jednak typ. Nie mogę go rozgryźć. Nigdy się w nim nie połapię. Podobno haruje jak koń, nie widzę jednak rezultatów tej pracy. Jest niepraktyczny, niema w jego robocie metody. Ile razy przyjdzie tutaj, siedzi nachmurzony jak małpa. Jak go się zapytać, jakie mu nalać wino, odpowiada:
— Dziękuję za wino! Nie piję wina.
Jeśli mu podam cygaro, pali je zupełnie jak groszową niemiecką lichotę. Nie widziałem nigdy, żeby patrzył na Junę, jak zakochany powinien patrzeć na narzeczoną, a jednak niemożna powiedzieć, żeby leciał na jej pieniądze. Pewien jestem, że gdyby tylko kiwnęła palcem, zrzuciłby się jutro bodaj ze wszystkiego. Ale Juna nie zrobi tego — o, napewno nie zrobi! Będzie się trzymała go do ostatka! Uparta jak kozioł — nie wypuści go nigdy z swoich rąk.
Z głębokiem westchnieniem odwrócił kartę gazety; może w nadziei, że na jej szpaltach znajdzie pocieszenie.
Na górze w swoim pokoju siedziała Juna przy otwarłem oknie, przez które wlewały się z parku fale wiosennego wietrzyka, chłodzące jej rozognione policzki i palące jej serce.