Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/180

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

najchętniej schroniła się odraza do siebie na górę, ale dziadek, który słyszał, że weszła, stanął we drzwiach stołowego pokoju.
— Wejdź i wypij tutaj twoje mleko — rzekł. — Trzymano je dla ciebie na ogniu. Dlaczego tak późno wracasz? Gdzie byłaś?
Juna stała przy kominku, trzymając nogę na jego kracie, jak stał jej dziadek owej nocy po przyjściu z opery. Była zbyt bliską ostatecznego załamania się, aby liczyć się z tem, co mu powie.
— Byliśmy na obiedzie u Soamesów.
— Hm!... u posesjonata? Żona jego była tam także... i Bosinney?
— Tak.
Wzrok starego Jolyona utkwiony był w niej tak przenikliwie, że niepodobna było ukryć nic przed nimi; ale Juna nie patrzyła na dziadka, a kiedy zwróciła twarz ku niemu, spuścił odrazu oczy. To, co widział, wystarczyło mu aż nadto. Nachylił się, aby wziąć szklankę mleka z ognia i, odwrócony od wnuczki, mruknął:
— Nie powinnaś pozostawać za domem tak późno; nie wychodzi ci to na zdrowie.
Ukrył się za swoją gazetą, której kartki odwracał z rozmyślnie głośnym szelestem, ale kiedy Juna zbliżyła się do niego, aby pocałować go na dobranoc, rzekł:
— Dobranoc, drogie dziecko — głosem tak nadspodziewanie dygotliwym, że młoda dziewczyna zaledwie zdołała uciec z pokoju przed wybuchnięciem łkaniem, trwającem długo jeszcze w noc.
Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wypuścił stary Jolyon z rąk gazetę, wpatrzony trwożnym wzrokiem przed siebie.
— Hołysz! — pomyślał — zawsze wiedziałem, że mała napyta sobie z nim biedy!
Dręczące wątpliwości i podejrzenia, tem dokuczliwsze,