ANNA FORSYTE,
CÓRKA JOLYONA I ANNY FORSYTÓW,
I CZTERY DNI.
Wkrótce może komuś innemu wypadnie położyć napis. Była to myśl dziwna, nie do zniesienia, dotychczas bowiem nie przychodziło im jakoś do głowy, że Forsytowie mogą umierać. Każdy tedy zosobna i wszyscy razem poczuli tęsknotę za wydostaniem się stąd i uwolnieniem się od udręki tej ceremonji, przypominającej im o rzeczach, z myślą o których nie mogli się pogodzić. Spieszno im było odejść, powrócić do swoich zajęć i zapomnieć.
Zrobiło się też chłodno; dmący z wzgórza ponad grobami wiatr zmroził ich lodowatem swojem tchnieniem, niby siła zwolna rozczłonkowująca; zaczęli rozdzielać się na grupy i w największym pośpiechu wsiadać do oczekujących powozów.
Swithin oświadczył, że powróci do Tyma na śniadanie, proponował też każdemu zosobna, że zabierze go do swojego powozika. Niezbyt jednak uśmiechała się im perspektywa powrotu w powoziku Swithina, jako że nie był on dość obszerny; nikt też nie przyjął propozycji i Swithin pojechał sam. Bezpośrednio po nim wyruszyli James i Roger; i oni także zamierzali wpaść do Tyma na lunch. Inni stopniowo znikali z cmentarza. Stary Jolyon zabrał trzech bratanków, którym i zapełnił wszystkie wolne miejsca w swoim powozie — ciągnęło go do otoczenia się młodemi twarzami.