Strona:John Galsworthy - Posiadacz.pdf/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niom, i James więc zaznaczył tylko, że wydaje ona prawdopodobnie znaczne sumy na stroje.
Uderzono w gong i Irena, wsunąwszy białą swoją rękę pod jego ramię, weszła z nim do jadalni, gdzie posadziła teścia na zwykłem miejscu Soamesa, na lewo od siebie pod prostym kątem. Przyćmione światło miękko zalewało pokój, dzięki czemu nie odczuwało się tu stopniowego zapadania mroku. Pani domu zręcznie zaczęła bawić gościa rozmową o nim samym.
James odrazu odczuł zachodzącą w sobie zmianę, coś jakgdyby wzbieranie słodkich soków w owocu pod wpływem ożywczego ciepła słonecznego, dziwnie błogie uczucie pieszczoty, pochlebstwa, przymilności, jakiemi go tu darzono, mimo że on sam nie zdobył się ani na jedno słowo pochwały czy tkliwości. Czuł, że to, co je, dobrze mu robi, czego nie doświadczał nigdy w domu; nie pamiętał, aby kiedykolwiek tak mu smakowała szklaneczka szampana, kiedy zaś zainteresował się jego marką i ceną, zdumiony był, przekonawszy się, że to zupełnie ten sam gatunek, którego znaczny zapas posiada we własnej swojej piwnicy, a którego nigdy nie mógł pić. Z miejsca też postanowił oświadczyć swojemu handlarzowi win, że bezwstydnie go nabiera.
Podnosząc oczy z ponad talerza, rzekł:
— Pełno tu u was ładnych rzeczy. Co też daliście za to sitko do cukru? Musi to być kosztowna sztuka?!
Szczególnie mile ujęty był widokiem zawieszonego na przeciwległej ścianie obrazu, który on sam dał im w podarunku.
— Nie miałem pojęcia, że taki jest ładny! — wyznał.
Wstali, aby przejść do salonu i James poszedł tuż za Ireną.
— To mi się nazywa smaczny obiadek — szepnął, muskając oddechem swoim obnażone plecy młodej ko-