Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O ósmej odbija od mola ostatnia szalupa ze „Lwowa“. Trzeba już iść.
Kieruję się powoli ku brzegowi.
Mijając „Golden Gate“, spostrzegam wychodzących stamtąd kolegów: weseli, rozmowni i niepewni w fundamentach. „Madera“ działa. Przyłączam się do nich i idziemy razem. — Cabaleros! Cabaleros! — słychać wołania ukrytych w cieniu palm słodkich i ognistych podobno signorit. Cabaleros! Cabaleros!
Furda, moje panie, nic z tego, w mroźnej, dalekiej Polsce piękniejsze mieszkają kobiety. Adieu, mia cara!
Wchodzimy na molo. Tak samo, jak na mieście, gwarno i rojno. Kilku kąpiących się, ale dzieci. Publiczność rzuca im z mola monety i malcy, nurkując, wyciągają je z wody, poczem zapychają w usta i wołają cienkiemi głosami: Centavos, signor, centavos, signora!
I centavosy się sypią.
Stoimy na molu w oczekiwaniu szalupy. Powoli schodzą się wszyscy. Za piętnaście ósma niedaleko od mola ukazuje się światełko i słychać równomierny plusk wioseł — szalupy ze „Lwowa“. Dobijają. Wsiadamy.
Krótka komenda sternika: Odbij!
I za chwil parę rozśpiewany, wesoły Funchal od-