Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

afrykańską), lecz w jasnych garniturach i słomkowych kapeluszach na głowie. Całe to spacerujące towarzystwo przygląda się nam z ciekawością, nie z tak wielka jednak, jak myślałem. Idziemy molem do brzegu. Kilkadziesiąt kroków i oto już jesteśmy w cieniu palm, chroniących od prażącego niemiłosiernie słońca. Daje się odczuć typowy zapach południowej przyrody, znany mi jeszcze w dzieciństwie z czasów pobytu na Krymie. Rozglądamy się z ciekawością naokoło — gdzie pójść, co robić? Znajdujemy się na ulicy, ciągnącej się wzdłuż brzegu; przecina ją ulica, biegnąca pod górę w głąb miasta: zapuszczamy się w nią. Po lewej stronie ulicy, obsadzonej szeregami jakichś południowych drzew, ciągnie się długi, biały budynek — koszary garnizonu wojsk portugalskich, po prawej kawiarnie z wystawionemi na ulicę stolikami pod namiotem, sklepy galanteryjne i z najprzeróżniejszemi drobiazgami, pamiątkami z Madery. Właściciele sklepów wystawiają swoje towary, też na ulicy, na stolikach plecionych, które są oryginalnym wyrobem tej kolonji portugalskiej. Publiczność taka sama, jak na molu, z domieszką wojskowych mundurów. Mundury niebieskie łudząco podobne do mundurów armji francuskiej, różnica tylko w czapkach, które tutaj też niebieskie, są jednak podobne nie do pierogów, lecz