Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skajskiej, żegnane smutnemi spojrzeniami klubowców.
— Ej, wy! — zawołał za odchodzącym stary praktyk w kartach, uczeń trzeciego kursu Aloszta — uważajcie, żeby was komendant nie nakrył; za grę trzy dni paki pewne, jak solone mięso na obiad!
Po chwili całe towarzystwo już leżało w mrocznym kącie międzypokładu, zapamiętale rżnąc w oczko.
Dookoła zgromadził się tłum widzów.
Stawki, zpoczątku niewielkie, wzrastały z każdą chwilą. Po półgodzinie gry nikomu już do głowy nie przychodziła myśl postawić do banku dwie bibułki do kręcenia papierosów. Grano na całe książeczki bibułek. Gdy zaś szczęście, sprzyjające Żucińskiemu od samego początku, zgromadziło w jego banku dwie paczki holenderskiego tytuniu i kilka rozpórek do hamaków — wąsaty Januszek, ulubieniec całej załogi, wyciągnął z kieszeni wspaniałą, żółtą cytrynę i drżącym głosem oznajmił: Va banque!
Cytryny ze względu na kojące właściwości, ujawniające się w pełni w czasie grasowania epidemji morskiej choroby, stały najwyżej ze wszystkich artykułów spożywczych na giełdzie okrętowej.
Tłum widzów zaczął nawet powątpiewać, czy