Strona:Jerzy Szarecki - Na pokładzie Lwowa.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raptem... skądś zprzodu doleciał mnie gromki, śpiewny okrzyk: Hej! Polski okręt na kursie!
Uniosłem zdumiony głowę.
Przede mną tuż, wprost na dziób „Lwowa“, płynęła pod pełnemi żaglami wspaniała fregata. Na bezań-maszcie fregaty powiewała czerwona bandera z białem ramieniem, dzierżącem obnażony miecz w dłoni.
Była to bandera marynarki polskiej z czasów Stefana Batorego.
Zdumienie przykuło mnie do pokładu.
Dopiero po chwili oprzytomniawszy, chciałem krzyknąć, uprzedzić o grożącem niebezpieczeństwie rozbicia się, ale już było za późno.
Bugszpryt fregaty dosięgnął dziobu „Lwowa“ i statki zderzyły się.
Lecz nie było wstrząsu, ani trzasku. Obydwa statki wjechały poprostu jeden w drugi.
W jednej chwili znalazłem się na pokładzie fregaty. Otoczyły mnie jakieś surowe, wąsate twarze, jakieś postacie w krótkich kubrakach z zatkniętemi za pasem krócicami. — Gdzie jestem? — spytałem. Z tłumu wystąpił jakiś srogi wąsal, postacią i kosztowniejszym ubiorem wyróżniający się od reszty tłumu, i rzekł: — Znajdujesz się na pokładzie fre-