Strona:Jerzy Szarecki - Czapka topielca.pdf/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nami coś darło i gniotło tak, jakby za chwilę już tchu nie miał złapać.
W pewnych momentach gdy rozwarte szeroko usta raz po raz chwytały bryzgi słonych pian i płuca tłamsiły się zdławione w klatce piersiowej, morze, niebo i noc w oczach jego zlewały się w jedną przeraźliwą czerń, która przysuwała się blisko, otaczała zewsząd, przygniatała i wnikała w końcu w serce i duszę.
W chwilach takich Jan czuł, że palce jego słabną i wypuszczają pień stengi. Wtedy wysiłkiem woli wyrywał się do góry i z rykiem rozpaczy i strachu chwytał zachłannie ustami ożywcze powietrze.
W miarę tego, jak mijał czas, momentów tych było coraz więcej, aż wkońcu zamieniły się one w okresy podczas których ciemność zaścielająca wzrok i umysł rozbitka odrywała od stengi jego sine, kurczowo zaciśnięte palce. Dopiero budząca się w chwilach tych potężna wola życia rozpędzała przemocą koszmarną czerń i wlewała nowe siły w mdlejące już członki.
Trwało to jednak zbyt krótko, by go wzmocnić do dalszej walki. Ustawiczny brak powietrza i wzrastające z każdą chwilą znużenie otoczyły go nieprzerwaną zasłoną ciężkiej, koszmarnej czerni. Jan czuł dwie noce: jedną co wisiała nad nim wraz z szumem