Strona:Jerzy Szarecki - Czapka topielca.pdf/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stępujących gór wodnych ujrzał bladą z gniewu i wściekłości twarz ojca.
— Darmozjadzie... Podlecu... Zbrodniarzu... — charczał wściekle kapitan Szorda w twarz syna — wyrodny... widzisz przecie... giniemy... a ty grasz... grajku nędzny... pod sąd morski cię oddam! Na reję wyrodku! Na bom-bram! Za karę! Byś zginął... sczezł... Leź!
Zmilkła pieśń. Głucho stuknęły skrzypce o pokład. Sylwetka syna zamajaczyła na wantach i piąć się zaczęła w górę coraz wyżej i wyżej. Znikła wkońcu wśród białych zwałów zwiniętych żagli, w plątaninie lin, w nieprzebitych ciemnościach mroku. Znikła. Kapitan Szorda stał na rzucanym przez fale pokładzie z głową zadartą do góry i patrzał w ten punkt na maszcie, gdzie przed chwilą widział był syna. Lęk jakiś nieokreślony po raz pierwszy w życiu porwał w swe szpony Szordę kapitana dalekiej żeglugi. Może przeczuła coś dusza? Zabiło trwogą serce ojcowskie. Wzrokiem strasznym, przerażonym patrzał w górę, w czerń nocy. Raptem...
Stało się. Od reji bom-bramu oderwał się mały, czarny kłębek i w błyskawicznem pędzie w dół przybrawszy postać ciemnej, bezkształtnej masy głucho plusnął w rozszalałe fale za burtą. Jeszcze krzyk