Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rym hołdowałem czasu dzieciństwa, z Józkami się solidaryzując.
Ale wtedy lordy angielskie o tyle mnie obchodziły, o ile wiązało się ich imię z imieniem jakiegoś konia. Tylko na rozmowy o koniach nadstawiałem uszu z takiem przejęciem, z jakiem może dzisiejsze pensjonarki słuchają przez radjo śpiewu Kiepury. Dech mi zapierało na każdą podobną wieść usłyszaną, czy podsłuchaną.


II
QUI PRO QUO Z BISKUPEM

Razu pewnego jakaś niewyraźna ciotka (każda ciotka jest niewyraźna), z gęstymi pieprzykami na brodzie i robótką w ręku, opowiadała mojej matce, z nieukrywaną zgrozą w intonacji:
— Wyobraź sobie moja Heleniu, co znowu ten Feliks narobił!… U nas w doliniańskim powiecie był zapowiedziany przyjazd metropolity. Wzdłuż powiatu, po wsiach i miasteczkach, czekał naród uszykowany z choroągwiami, banderjami, procesjami, z chlebem i solą. W Rożniatowie, proboszcz wysłał gońców na szosę, żeby pilnowali i zaraz dawali znać, a tymczasem chłopi stali przy kościele gotowi, z fanami i obrazami. Nareszcie nadbiega zziajany goniec, że jadą!!! Na łeb na szyję wyrusza procesja, bractwa, chorągwie, aby przed