Strona:Jerzy Strzemię-Janowski - Karmazyny i żuliki.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mie słyszę, jak ojciec mój trapi się, że posłaniec, który po pocztę chodził codzień do miasteczka, nie wrócił.
— Może, Boże broń zamarzł chłop gdzieś w górach, bo taki mróz i takie śniegi?
— Eh, bajka chłop, proszę pana dziedzica! — powiada Józef leśniczy — szkoda tylko nowej torby skórzanej.
Dopiero się ździwiłem mocno, że ofuknął go ojciec, bo mnieby się też podówczas zdawało, że znaczniej ważniejsza nowa torba skórzana od człowieka, chłopa czy księcia — później zmieniłem trochę zdanie, ale znowuż teraz przed paru dniami, u mego przyjaciela, redaktora działu literackiego w Kurjerze Porannym Tadeusza Brezy — przeglądałem „Wiadomości Literackie“ i, w nich, w sprawozdaniu z pamiętników Lloyda George’a, wyczytałem następujący passus, jako żywo Józka leśniczego mi przypominający: kiedyś po jakichś straszliwych bitwach czasu Wielkiej Wojny, lord Kitchener wpadł do sztabu i jęczał w kółko: straszne!… straszne!…
— Co jest straszne? pytają go. Że tyle się zmarnowało egzystencji ludzkich?!
— O no! powiada, ale że tyle się zmarnowało amunicji…
Okazuje się z tego, że poglądy angielskich lordów, nie bardzo się różnią od poglądów Józków z pod Rożniatowa. To odkrycie pocieszyło mnie znacznie i rozgrzeszyło z wielu zapatrywań, któ-