Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nimi szli ukwieceni żołnierze. Jeśli piechota — to to był łan różnobarwnego kwiecia. Jeśli jazda, to szwadrony wyglądały jak orszak weselny a nad bukietami u czapek turkotały barwne chorągiewki lanc. A jeśli to była artyleria, to działa w kwiatach i jaszczyki w zieleni były niby ołtarze polne lub wozy triumfalne — piękne, kwieciste. Na placu stawały pułki poraz ostatni, żegnając się z miastem przed wyruszeniem w pole — na chwilę krótką, na to, by spojrzeć jeszcze raz na mury, na ludzi wzruszonych, sypiących białą ćmą papierosów, by westchnąć — i pójść przed siebie — może już na zawsze. Grzmiał w ulicach miarowy, równy krok piechoty, drobno szczękały kopyta końskie po bruku i brzęczały długie szabliska w pochwach, głucho, potężnie dudniały działa, z bukietów zieleni drwiąco wysuwające swe złośliwe ryje, a potem — tylko zapóźniony jakiś ordynans pojawiał się na placu, pytając „dokąd poszli“? — i gromada dzielnych, rycerskich serc twardych, stalowych, szła gdzieś w łunę sławy, całującej czerwonym pocałunkiem śmierci.
Patrzyła Kasia nieraz na to widowisko i serce się jej krajało z bólu. Plac tak miły dotąd, kochany, zmienił się w jej oczach w arenę, na której ludowi prezentowali się w rycerskiej glorji ci, którzy mieli umrzeć. A gdy tak myślała o tem, czem dziś, po miesiącach już wojny są mury domów, plac okalających, kiedy jej przyszło na myśl, ile w ścianach szarych utonęło spojrzeń z ostatniem pożegnaniem, zdawało się jej czasem, iż plac ten jest misą czarnej kurzącej się krwi, codziennie ofiarowanej złemu, rozwścieczonemu bóstwu.