Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/30

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego — na pierwszy rzut oka odgadywało się, że jej mieszkańcy chcą być sami i żyją swem własnem życiem — nie przez egoizm, jeno ponieważ zaprząta ich coś, co wymaga osamotnienia.

Było to istotnie osamotnienie, ale nie samotność. Albowiem tuż obok znajdował się właśnie park, żyjący swem własnem, bujnem życiem. O żadnej porze roku nie był on bezludny i obumarły. Wiecznie kręcili się po nim ogrodnicy, nawet w zimie czuwający nad drzewami i roślinami, wiecznie uganiała po nim młodzież, zaś w dni świąteczne a także w pogodne, ciepłe wieczory letnie całe miasto cicho szemrzącemi, ciemnemi szeregami obsiadało długie ławki, podczas gdy młodzież, pstra w swej jasnej odzieży, ruchliwa i pełna życia, zgiełkliwym tłumem zapełniała ścieżki i aleje. Z zapadnięciem nocy park powoli pustoszał, ale do późna bawili w nim ci, których młoda energja unikała snu. I słychać było wówczas śpiewy chóralne, mandoliny i gitary, czasem rozmarzony, niepewny głos dziewczęcy, ciemnościom ze swych tęsknot zwierzający się pieśnią, a czasem śmiechy, krzyki piskliwe, trwożne niby a przecie rozbawione i uradowane i tupot stóp i odgłosy gonitwy. A kiedy już wszyscy odeszli i słowiki zaczynały pogwizdywać w klombach rozkwitłego, rosą świeżą obficie płaczącego bzu, w dalekiej i prostej alei, wśród której żywopłotów czarnych jak czarnem korytem płynęły strugi światła księżycowego, pojawiały się samotne pary, z długiemi, niecierpliwemi cieniami, wyrywającemi się im z pod nóg. Pary siadały i wrastały w ławki, w czerń strzyżonego żywopłotu, w blask

22