Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się jeździec i otarłszy się koniem o konia Kasi, zrównał się z komendantem.
— Na tym grzbiecie trzech ludzi na prawo lasem i wrócić. Będę czekał.
Za jakiś kwadrans stanęli znów na brzegu lasu. Rotmistrz zsiadł z konia i wraz z Kasią poszedł w górę.
Byli na grzbiecie góry, przed którą czerniała druga, czarna. na jasnem tle niebios gwiaździstych.
— Mamy czas — mruknął Beidżis-Chan — Poczekamy, aż tamci wrócą. Lubię góry. Jak te świerki cudnie pachną.
Wyciągnęła się na mchu i zapatrzyła się w jasne niebo, zachwycona tą nocną jazdą, prawie szczęśliwa. Beidżis-Chan przewrócił się na bok i zdawało się — zaczął drzemać.
W ciszy nocnej — a tu, w górach, poza dalekiem warczeniem artylerji było istotnie cicho — słyszało się jakby podziemną robaczków małych pracę, szelesty nieuchwytne, stąpania dalekie, szepty głuche, tententy...
— Artylerja jedzie! — mruknął w mech rotmistrz.
— Gdzie?
— Nie wiem gdzie, ale słyszę że jedzie. Pewno tamtą górą pojadą, już ja wiem dokąd... Zaczekamy...
A po jakimś czasie krzewie ruchome zamajaczyło niewyraźnie na grzbiecie góry. Naprzód kupy ciemne dość gwarne.
— Konnica! — objaśnił rotmistrz.
Zaś za konnicą pojawił się długi wąż, sunący zwolna grzbietem górskim.
— Aha! To już jakbym wiedział! — szeptał Beidżis-Chan. — O, ale dużo, dużo tego wali...