Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w górę i po godzinie wolnej jazdy wprowadziła podjazd w ciemny, szumiący z cicha las. Rotmistrz zatrzymał konia na skraju lasu i pokazał Kasi ręką dolinę, w której to tu to tam buchały ogniska wystrzałów.
— Wie pani, co to jest? Pozycje. Wie pani, kiedyśmy je przejechali?
— Nie.
— Ja też. Ale teraz jesteśmy na tyłach nieprzyjaciela.
— Ale dokąd jedziemy?
— Prosto przed siebie.
— Ale dokąd?
— W góry.
Tu Beidżis-Chan poprawił się na siodle i rzekł uprzejmie:
— Wolałbym jednak, żeby pani trzymała się raczej moich ludzi niż mnie. Zwyczajem moim jest być wywiadowcą swego oddziału, a to nie taka łatwa rzecz i nie bardzo bezpieczna...
— Wierzę, że moja obecność obroni pana od niebezpieczeństw, bo ja dojechać musze.
— Dokąd?
— Do celu.
Beidżis-Chan pochylił się na koniu i skręcił w las.
Było zupełnie cicho. Konie szły ostrożnie, nie parskając nawet, przyuczone do podchodów.
— A gdzie pańscy żołnierze? — spytała Kasia, nie czując i nie słysząc za sobą nikogo w ciemnościach.
Zamiast odpowiedzi Beidżis-Chan gwizdnął z cicha. W chwilę później z ciemności wysunął