Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ogniu stojącego na rynku i gapiącego się człowieka. Cywil — dziwaczny, wysoki, chudy, na cienkich nogach... Ludzie zmykali, chowali się do piwnic, a on chodził sobie po mieście, jakby nigdy nic. Człowieku — powiadam mu — zwarjowałeś? A schowajże się gdzie! Przecie widzisz, że ja żołnierz, w piwnicy siedzę i zębami dzwonię ze strachu! — A on mi na to: — Pan co innego, pan żołnierz! Ale cóż oni mnie mogą zrobić? Przecie ja jestem nauczycielem muzyki! I wiecie panowie? Nic mu się nie stało. — A zresztą, jakbyście panowie chcieli wiedzieć, to i dziś w lasach na górach baby zbierają grzyby i borówki a jaki taki, jak go ważna sprawa przyciśnie, to spokojnie przez fronty i przez góry wędruje. Bo to — człowiek zawsze może więcej, niż może.
Późno w nocy Kasia, serdecznie żegnana przez swych chłopców i zaopatrzona w różne smakołyki, bryczką wyjechała z rotmistrzem Beidżis-Chanem do jego dywizjonu. Sam na sam z nią rotmistrz nie był bardzo rozmowny i mrucząc jakąś piosenkę pod nosem, kiwał się na siedzeniu. Wciąż słychać było działa, huczące tu gęściej, tam rzadziej, lecz bezustannie bijące w ciszę nocną. Nierzadko wyraźnie słyszało się karabiny maszynowe.
— Biją się? — pytała Kasia.
— Zwykła wymiana strzałów! — odpowiedział jej sennie rotmistrz. — Na froncie, proszę pani, wciąż ktoś strzela. To wprost chorobliwe. Oni się tak do strzelania przyzwyczaili, że żyć bez tego nie mogą. Co za marnowanie amunicji! Wieczne wiwaty! U mnie też strzelania jest dużo,