Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okropnemi, z których patrzyły wybałuszone, ohydne białe ślepia.
Krzyknęła głośno.
— Niechże się panienka nie boi! — uspokajał ją szofer — To nasi w maskach gazowych. On do takiej maski musi przywyknąć, bo w tem oddychać trudno, więc go tego uczą... Ale to nasi są... O, szlagby jego trafił, to się może źle skończyć...
Wysoko w chmurach pojawiły się dwa aeroplany, lecące jak gdyby naprzeciw „kamionu.“ Szofer zaniepokojony zaklął przez zęby i zatrzymał samochód.
— Niema co! Niech pani złazi i w nogi! Na trawie nas nie zobaczą.
Zostawiwszy „kamion“ na środku drogi, zmykał co siły w nogach, na łąkę, gdzie wreszcie legł w zaklęsłości gruntu.
— Wóz jest, widzi pani, zakurzony na biało, to go może na dródze nie zobaczy...
— Kto taki?
— On! To nieprzyjaciel jest — te aeroplany. Schować się nimo gdzie, cofać się daleko, wszystko odkryte, a naprzód jechać — ani pomyślenia! O, już trzeci sie pokazał... Teroj sie to zacznie...
Aeroplany zatoczyły w powietrzu koło i nagle huk gwałtowny wstrząsnął powietrzem.
— Bombe zrucił! — objaśniał szofer. — Teroj nasi będom do niego prać... Widzisz panna?
Rozległ się suchy, urywany szczekot dział pionowych i baterji dział polowych. Widać było, jak artylerja bierze aeroplany w ogień krzyżowy.