Strona:Jerzy Bandrowski - Siła serca.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

W niepewnem świetle zapadającego wieczoru, przed wsuniętym w kąt drewnianym stolikiem ktoś siedział i majstrował przy szufladach.
Oczom własnym nie wierząc, Janek prawą ręką szybko sięgnął po rewolwer, zaś lewą zapalił lampkę elektryczną.
Pokój odrazu stanął w świetle.
Zbudziły się i zabrzęczały muszki w oknach.
Nie było nikogo.
Janek pokiwał głową, powiedział sobie, że mu się coś przywidziało, rozejrzał się, ujrzał, że wszystko jest rozprószone lecz nietknięte i w najzupełniejszym porządku i chciał wyjść. Zgasił światło, sięgnął ręką do klamki — ale cofnął się i usiadłszy na szezlongu, czekał.
Za oknami robiło się ciemniej. Zato na lotnisku zapłonęły białe lampy łukowe i ich jasna poświata rozpraszała ciemności w pokoiku.
Nie zawiódł się pilot w swych oczekiwaniach. Na krześle przed stolikiem znowu zamajaczyła jakaś postać. Błysnął skórzany kubrak pilota.
— Komendancie, tip-top! — odezwał się Janek, nie ruszając z miejsca.
Cień wstał i zwrócił się twarzą ku młodemu kalece. Stał i patrzył.
Trwało to długą chwilę — póki wreszcie Janek nie spostrzegł, że siedzi sam, jakby drzemiąc.
Wyszedł z pokoju, zamknął drzwi na klucz i kazał sobie przyprowadzić samochód.
— Czego szuka? — dociekał w myślach, jadąc do domu.
Biała willa była oświetlona „á giorno“.