Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Poeta przystanął i w rzeźwej, chłodnej ciszy lasu patrzył na żywe, ogniste lśnienie.
Ile tysięcy lat już powietrze drga tu migotaniem tej żywej wody wśród lasu?
Młody człowiek szedł powoli przed siebie, zapatrzony w wodę, aż stanął w wynioślejszem miejscu, skąd mógł ogarnąć wzrokiem jezioro z końca do końca.
Było szaro-srebrne, bardzo ciemno-popielate, a połyskujące jak mora, modro-pawiowe, pokryte siatką gęstą, ruchliwą, na czarnem tle radośnie drżącą, wiec żywe — a jednak ciche nieskończenie, ciszą niczem niezmąconą objęte. Nie ruszała się rzęsa żółta u brzegów, nieruchomo stały brzózki białe i sosny nadbrzeżne, nieruchomy leżał na drugim brzegu wielki, pełen starych drzew park, z którego wysterczała ostra wieżyczka pałacu i komin gorzelni. I nieruchomo wisiały nad tem wszystkiem białe chmury na lazurowem niebie.
Polata duszą i ciałem chłonął tę ciszę i płynący z niej spokój.
— To jest piękne! To ma sens! — rzekł nagle na cały głos.
I drgnął, jakgdyby się zląkł brutalności, z jaką ciszę naruszył.
Poszedł dalej, tak, aby móc może spojrzeć w głąb parku na drugim brzegu.
Nigdzie nie było ani żywej duszy.