Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 230 —

czynu, troska o tę nową Polskę, zmagającą się z tylu wrogami, gdy oni bezczynnie czekać musieli. Przyjeżdżający z kraju oficerowie opowiadali, co się w domu dzieje. Śliczny, różowy chłopiec (a trzeba przyznać, że nasi chłopcy są śliczni!) wychwalał: — Drogo bardzo, ale niczego nie brak. Ciastka! Ludzie zapomnieli w Europie, jak ciastka wyglądają. U nas, tylko u nas są ciastka w Ziemiańskiej! A cóż za nadzwyczajne pączki!
— Pączki! Pączki! — wzdychali oficerowie zasłuchani.
— A jakie u nas panny ładne! Nie takie, jak te wasze umalowane Paryżanki, maczane w mące, jak sznycel. I jak one wszystkie wojsko kochają! Cywil teraz nic nie znaczy w Polsce. Wszystko dla wojska!
— Wszystko dla wojska? Ach, ech, uch, och!
Rozlewały się ciężkie, z głębi piersi westchnienia!
Ktoś znowu oburzał się na „paskarstwo”. Mąki białej „naród“ dostać nie może, a w cukierniach ciastek co niemiara. Ludzie kradną. Lud czeka, rozumie, że to pozostałości z dawnych, podłych czasów, ale „bolszewicy“ korzystają z tego. Inteligencja a właściwie paskarze kompromitują Polskę w oczach ludu...
— Psiakrew, powywieszać paskarzy! — mruczeli oficerowie z płonącym wzrokiem. — Cóż oni sobie myślą?
Inni opowiadali o bojach we Lwowie, o bohaterstwie jego obrońców, mieszkańców, dzieci, o tem że nawet kobiety się biją, o okrucieństwach Ukraińców, o pastwieniu się nad rannymi i wbijaniu na pal sanitarjuszek... Oficerowie zgrzytali zębami, bledli, zaciskali pięści, sypali klątwami, zrywali się z miejsc...