Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —

łączenie na Bordeaux, wobec czego oczywiście Sjamczycy czem prędzej przenieśli się na motorowy „launch“, który ruszywszy szybko naprzód po paru chwilach zniknął za wysokiemi trzcinami, rosnącemi u brzegów płytkich i rozlanych jezior egipskich.
Port Said nie jest ani piękny ani przyjemny. Typowy port śródziemnomorski, pełen przedewszystkiem żydów z całego basenu tego morza. Mówi się tam już dużo po włosku. Miasto wygląda przyzwoicie, a w oczy rzucają się głównie Arabki w czarnych, fałdzistych sukniach i zasłonach na twarzy, spiętych u nosa żółtym bursztynem.
I oto znaleźliśmy się na morzu Śródziemnem.
Zrobiło się chłodno. Zimowe, wzburzone morze było czarne, znowu nałożono „skrzypce“ na stoły, a fale wysokie biły w okna jadalni. Wszyscyśmy byli zdenerwowani niejasnemi wiadomościami, wyczytanemi w specjalnych wydaniach depesz w Port-Saidzie, i wszyscy myśleliśmy o tem, że niedaleko już Europa a z nią wszystkie nasze troski i trudy.
Na morzu Śródziemnem umarł młody Japończyk, elew marynarki, odbywający swą pierwszą podróż do Europy. Umarł na szkorbut. Chowano go zwyczajem marynarskim w morzu — a było ono bardzo wzburzone i statek orał z szumem spienione fale. Ustawiono na pokładzie małe rusztowanie, na niem położono ciało, przykryte japońską flagą kupiecką, nad głową zapalono mu kadzidła, do którego każdy z obecnych dorzucał ziarenko. Dzień był szary, ponury, niepogodny i wszystko to robiło bardzo ponure wrażenie. Kiedy zwłoki miano zsunąć w wodę, rozległ się nagle w ciszy gorączkowy, sensacją nabrzmiały głos Czecha: