Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 183 —

latarnie morskie, białe lub czerwone. Albo też, niby konstelacja unosząca się tuż nad wodą, ustawione w trójkąt świeciły światła nocne niewidzialnego w ciemności statku, mijającego nas.
I rozpalało się błękitnemi ogniami fosforyzujące morze...
Pamiętam, raz wiatr z całego morza spędził chmury i ustawił je przed nami w straszną, czarną, ponurą ścianę. Ale ściana rozluźniła się, znowu nadleciał wiatr i w czarnej chmurze wybił otwór, podobny do łuku triumfalnego, w którego perspektywie ukazała się opalowa, słońcem przesycona przestrzeń, morze połyskujące złotem i turkusami, a w głębi błękitna, rozjaśniona wysepka. A myśmy prosto w te wrota jasne jechali, prowadzeni przez coraz częściej wskakujące na dziób naszego statku zjawy skrzydlate, różowiejące w nadwieczornem słońcu, jak gdyby z mgły różowej utkane.
Mniej przyjemni byli Anglicy, którzy teraz z nami jechali. Pamiętam jakąś panią z dwojgiem źle wychowanych i wrzeszczących dzieci, jakiegoś schorowanego, chudego urzędnika z Singapore, i innych; ludzie to byli nie pierwszorzędni lecz pyszałkowaci, niedelikatni, niezbyt wykształceni, ot, dorobkiewiczowska inteligencja kolonjalna. To już nie byli Anglicy, lecz „Angliki“.
Był między nimi jeden człowiek niezmiernie komiczny. Olbrzymiego wzrostu, rudy, chudy, kościsty, z jasno-niebieskiemi oczami, miał twarz i minę prerafaelickiego świętego — a pił strasznie. Zwykle na noc stawiał na toalecie pół szklanki wódki, którą wypijał na czczo, jak tylko się zbudził. W barze ani przy stole dużo nie pił, wstydził się — zato w kabinie miał