Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 168 —

— a wszystko gra światłem i ogniami, aż się dusza w człowieku raduje. Bo to przecież tu, na tych wyspach, do klejnotów podobnych, kwitnie sztuka złotnicza od niepamiętnych czasów, posiadająca wszystkie arkana złotnicze japońskie, indyjskie i perskie. Tu kują złoto w cieniusieńką koronkę, tu kamienie drogie oprawiają tak, że one lśnią na cienkim, bronzowym palcu jak krople rosy niebiańskiej.
Warto tak dać się unieść strumieniowi ludzkiemu, płynącemu wieczorem pod arkadami ulic. Tyle różnych narodowości, ras, religij, sekt, kast i obyczajów i tak to wszystko ciasno siedzi nieledwie jedno na drugiem — niby „dzicy“ — a przecież wszędzie słychać żarty, śmiech i widać uśmiech na twarzach ludzkich i wesoło łyskające, lśniące białka wyrazistych czarnych oczu. Wszyscy chcą żyć i cieszą się życiem, świeżem powietrzem nocy gwiaździstej, zapachem kwiatów, owoców, gwarem ludzkim. Niewątpliwie i oni mają swe zmartwienia, sympatje i antypatje, chwile rozpaczy nawet — ale mimo to znają tajemnicę szczęścia i umieją być szczęśliwymi lepiej niż my.
O dwa dni drogi dalej leży kolonja angielska, Penang, wyspa z małą przystanią, do której jednakże musieliśmy zawinąć.
Chcąc się w angielskim porcie dowiedzieć, co zrobić z wolnym czasem, wstępuje się do pierwszego lepszego banku — oczywiście z pogodną twarzą i z uśmiechem („keep smiling!“). Tam można się zwrócić do pierwszego urzędnika białego, zaś on nietylko że powie, który hotel jest najlepszy i co można zwiedzić, ale poda też miejscowe ceny a nieraz w języku autochtonów wyłoży szoferowi dokładnie, dokąd gościa ma zawieźć.