Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 165 —

niejedno narodowe muzeum europejskie, a gdzie w cukierni chłodnej i mrocznej, urządzonej po angielsku, już koło 11-tej rano Anglicy i Angielki schodzą się na „gin-sling“, napitek zimny, słodki i bardzo mocny, a który piją zawzięcie. W magazynie tym jest wszystko, co Europa i Wschód dać może, ale przedewszystkitem jest tam tak silna Anglja, że się zapomina o egzotycznem mieście.
A tuż za miastem zapomina się o Europie. Droga czerwona jest jak krew, bo ziemia tu czerwona i wszędzie widać palmy i plantacje gumy, herbaty i drzewa dziwne, kwitnące szkarłatnie i bure sztywne jakieś liście przy drodze lub znowu czarne, lśniące, jakby z kutego żelaza z ciemno-szkarłatnemi żyłami. Jest ogród botaniczny, pełen najobłąkańszych roślin, rozkwitających kapryśnemi kształtami w atmosferze parnej, gorącej i w tym ogrodzie jest jeszcze cieplarnia, gdzie hoduje się rośliny dziwaczne jak sny narkotyczne, wcielenia kwitnące idei chimerycznych i — rzekłbyś — dekadenckich, zwyrodniale przekształconych.
A oto znów dzielnica europejska, hotel jak najpiękniejszy pałac włoski z wyniosłemi arkadami, palmy wszędzie i niedaleko morza turkusowy połysk, stalowy dźwięk słów angielskich, stukanie korków po kamiennej, gładkiej mozaice podłogi, śmiech wydekoltowanych, strojnych kobiet, złote guziki mundurów „khaki“, słodka melodja „carillon’u“ i wesołe, dźwięczne „It is long the way to Tipperary“, inne echa dalekiej Europy. Brzmią piosenki, żywe, rytmiczne, przez mgłę oceanu dolatują obrazy i wspomnienia, a naraz wszyscy wstają, bo oto orkiestra intonuje „God save the King“. Wszędzie jest Anglja.